Dzisiaj, w kolejnym artykule z serii „covidowej” o tym, czy maseczki zabezpieczają przed zachorowaniem na COVID, jakie testy na koronawirusa są wiarygodne oraz czy czekanie na szczepionkę ma sens
Czy szczepionka rozwiąże problem koronawirusa?
Ludzie, którzy są sfrustrowani aktualną sytuacją wokół covida czekają z nadzieją na skuteczne leki na COVID-19 i szczepionkę przeciw koronawirusowi SARS-CoV-2.
Ale czy szczepionka rozwiąże sytuację? Moim zdaniem nie. Nie zrobi tego ani w wymiarze krótkoterminowym, ani długoterminowo.
Dlatego nadal najskuteczniejszą strategią na ten moment jest zwiększenie własnej odporności organizmu oraz reorganizacja służby zdrowia, o czym pisałem w artykule: „Co dalej z koronawirusem? Jak się chronić przed covidem?”
Szczepionka nie rozwiąże sytuacji z dwóch powodów.
1) Wirus prawdopodobnie będzie mutował, a więc co jakiś czas, może co roku trzeba będzie te mutacje wyłapywać, robić nowe szczepionki i szczepić ponownie. Jak wygląda mechanizm działania szczepionek oraz ich produkcji opisywałem szczegółowo w tekście „Koronawirus: badania kliniczne” na przykładzie corocznie modyfikowanych szczepionek przeciwko grypie.
2) Żeby szczepionka zadziałała na cała populację trzeba byłoby zaszczepić prawie wszystkich, a to jest nierealne. Nie da się wprowadzić przymusowego szczepienia, tak jak nie leczy się na siłę na nowotworów czy jakichkolwiek innych chorób. Problem jest tym bardziej nie do przejścia, że 80% ludzi przechodzi COVID-19 lekko czy bezobjawowo, oni nie będą mieli motywacji do szczepienia. Czy będą przymuszeni?
Szczepienie (jak każda procedura medyczna) jest ingerencją w układ immunologiczny, który jest bardzo złożonym systemem i nie do końca jeszcze rozpoznanym. Immunologia to bardzo skomplikowana i nowa nauka w medycynie, dużo jeszcze o naszej odporności nie wiemy. Zaledwie od około 30 lat istnieje jako niezależny przedmiot na studiach medycznych. Nikt więc nie ma prawa zmuszać co roku wszystkich ludzi, łącznie ze zdrowymi, niewrażliwymi na wirusa, żeby się zaszczepili.
Bo czy to etyczne szczepić młode osoby, narażając je na powikłania, po to, by chronić innych? Szczególnie, że śmiertelność wirusa nie jest statystycznie wysoka. Zawsze coś odbywałoby się kosztem czegoś innego. I kto ma rozstrzygnąć, co jest ważniejsze?
Póki co i tak szczepionki nie ma, bo doniesienia nie świadczą jeszcze o tym, że jest. Gdy się pojawi, to na pewno będzie miała szybką ścieżkę rejestracji, czyli że dopuści się do użytku prototyp. W normalnej sytuacji nie robi się tego i procedury są o wiele dłuższe. To oznacza, że dopóki nie zostanie rzetelnie przebadana, to przyjmowanie jej jest ryzykowne. Prawdopodobnie będzie się na początku szczepiło osoby wrażliwe na koronawirusa, obarczone chorobami cywilizacyjnymi albo powyżej ustalonego wieku. Na zasadzie mniejszego zła.
Czy jest sens szczepić się teraz przeciwko grypie?
Póki nie ma szczepionki przeciw koronawirusowi ludzie zapragnęli masowo zaszczepić się przeciwko grypie. Zdarza się, że znajomi i klienci, którzy wiedzą, że zajmuję się w ramach mojej firmy Clinmark, organizacją i nadzorowaniem badań klinicznych, pytają mnie o sensowność takich szczepień teraz, w okresie zagrożenia koronawirusem.
Mam tę wiedzę, bo kiedyś bardzo dużo czasu spędziłem za granicą, dogłębnie analizując wszystko, co się wiąże ze szczepieniami na grypę, oceniając kwestie naukowe i badawcze szczepionek na grypę kilku wiodących firm farmaceutycznych.
Tak naprawdę chwilo nie ma tego dylematu, bo w Polsce szczepionki przeciwko grypie są… niedostępne. Nie zamówiono ich w takiej liczbie, na jaką było zapotrzebowanie. Ale nawet, gdyby były, to odradzałbym w tej chwili szczepienie się przeciwko grypie. W tym momencie, momencie powszechności wirusa SARS-CoV-2 jest to ryzykowne, gdyż każda szczepionka w pierwszym etapie działania mocno osłabia układ immunologiczny (do pełnej sprawności dochodzi on nawet kilka miesięcy). Mogłoby się więc tak zdarzyć, że gdybyśmy się teraz zaszczepili i mieli kontakt z koronawirusem, to nasz układ immunologiczny będzie za bardzo osłabiony, aby z nim skutecznie walczyć. Musielibyśmy sobie zagwarantować przynajmniej na 3-4 tygodnie izolację, aby zmniejszyć ryzyko kontaktu z koronawirusem. A jest to bardzo trudne.
Z drugiej strony, wszelkie ograniczenia, izolacja społeczna, większa higiena, zamknięte szkoły, galerie handlowe i tak dalej, spowodują (już powodują), że grypa w tym roku będzie w odwrocie.
Już się do dzieje, statystyki odnotowują gwałtowny spadek przypadków grypy i najprawdopodobniej (bo w medycynie nic nie jest na 100%) w tym roku grypa nas niejako ominie. Tak więc na siłę szczepienie się na grypę nie ma w tym momencie sensu. Działa tu trochę psychologia strachu i tłumu, tak jak na giełdzie na przykład, kiedy wiele osób kupuje akcje po wysokiej cenie (na fali hura optymizmu), a sprzedaje po bardzo niskiej (na fali strachu).
Szczepienie przeciwko grypie warto rozważać późnym latem w sierpniu lub wrześniu.
Czy da się uniknąć kontaktu z koronawirusem?
Tak, jak pisałem w poprzednim tekście, aktualnie pytanie nie powinno brzmieć, czy się zetkniemy z koronawirusem, ale kiedy. Stąd ta potrzeba zadbania o własną odporność, aby przejść covid bezobjawowo albo łagodnie.
Wirus roznosi się drogą kropelkową, i to jedna z niewielu rzeczy, która w przypadku koronawirusa jest pewna. Wiadomo, że cokolwiek robimy to oddychając wydzielamy parę wodną, więc osoba chora nawet nie musi kichnąć, żeby kogoś zarazić. Para z oddechu osadza się np. na półkach, na biurkach i jeśli zdrowa osoba dotyka różnych rzeczy, a potem tę samą ręką przenosi na twarz, w okolice nosa, ust, to może się zarazić. Oczywiście to zależy też od wielu innych czynników, bo nie wiadomo, jak długo wirus utrzymuje się na różnych powierzchniach i ile go trzeba, aby eskpozycja na niego okazała się skuteczna.
Ratownicy, lekarze bardzo często zarażają się w pracy, nawet gdy mają specjalne kombinezony. One są świetnym zabezpieczeniem, dopóki nie zacznie się ich zdejmować.
W idealnej sytuacji powinna istnieć specjalna śluza, w której następuje najpierw zewnętrzna dezynfekcja tego stroju. Potem należałoby się rozebrać całkowicie, kombinezon przekazać do sterylizacji, żeby można go było ponownie użyć, a samemu przejść do kolejnego pomieszczenia, zdezynfekować całkowicie ciało. Dopiero wtedy należałoby przejść do czystego wysterylizowanego pomieszczenia i tam się ubrać. A te pomieszczenia po naszym wyjściu powinny być sterylizowane.
Jak widać, w praktyce jest to niemożliwe. W szpitalach nie ma takich śluz, a taką procedurę należałoby przechodzić nawet wtedy, gdyby się chciało skorzystać z łazienki.
Czy maseczki chronią przed zarażeniem?
Maseczki w małym stopniu chronią przed łapaniem wirusa. Mówię o takich zwykłych maseczkach. One służą głównie temu, żebyśmy sami, gdy już wirusa mamy, ograniczyli jego wydalanie, a więc roznoszenie.
Czyli maseczka nie chroni nas przed wdychaniem powietrza, w którym może być wirus, ale ogranicza roznoszenie go, kiedy sami jesteśmy zarażeni.
Skupiając się w ostatnim czasie na maseczkach tracimy z oczu to, że częściej niż przez oddech zarażamy się przez dotknięcie „zawirusowanej” powierzchni i przeniesienie wirusa rękami do dróg oddechowych. Problemem jest to, że non stop dotykamy twarzy, średnio 16 razy na godzinę.
Można powiedzieć, że nosząc maseczki chronimy innych, a myjąc ręce, chronimy siebie. Co oznacza, że tak czy owak maseczkę lepiej mieć niż nie mieć. Przy czym warto pamiętać o tym, że jest ona skuteczna przez pół godziny do godziny, mówię tu o maseczkach chirurgicznych. Potem tracą swoje funkcje ochronne, gdyż wydychając parę wodną, zwiększamy jej przepuszczalność. Problem polega na tym, że ludzie nie zmieniają maseczek wystarczająco często, co gorsza, używają ich nawet po kilka dni.
Wielorazowe maseczki tekstylne, materiałowe, nie chronią prawie w ogóle. Proponuję porównać sobie dobra maseczkę chirurgiczną i materiałową. W tej pierwszej ciężej się oddycha, bo jest półprzepuszczalna. Jej konstrukcja, drobne włókienka, służą temu, by maseczka była jak najmniej przepuszczalna dla wirusa. Maseczki z materiałów nie stanowią dla wirusa żadnej przeszkody.
Jeszcze mniejsza jest skuteczność przyłbic, bo nie przylegają do twarzy i nie filtrują powietrza. Jedyne co dają, to wydychanie powietrza w dół, zamiast na wprost. Jedyną ich zaletą jest to, że można w nich swobodnie oddychać.
Największą skuteczność przypisuje się maskom z filtrami Hepa (N95). Są tak skonstruowane, że przepuszczają wdychane gazy, ale zatrzymują cząsteczki wirusa, które są większe niż cząsteczki tlenu. Ale… według najnowszych badań cząsteczki wirusa mają średnicę od 60 do 140 nm (nanometrów) i długość od 9 do 12 nm. Filtry są w stanie zatrzymać 99,8% wirusów, które mają przeciętna średnicę 100 nm, co oznacza, że te mniejsze przepuszczą. Na szczęście wirus jest zazwyczaj zawieszony w areozolu wodnym (kropelkach, które wydychamy/wykaszlowujemy/wykichujemy) i one są już na tyle duże, że maski dają ochronę.
Wydaje się więc, że jeśli ktoś chce zabezpieczyć siebie, to najlepsze będą maseczki z filtrami Hepa oraz mycie rąk.
Ale pamiętajmy, że nie da to stuprocentowej gwarancji, że się nie zachoruje. Stuprocentową gwarancje dałaby totalna izolacja, łącznie z nie przyjmowaniem przesyłek kurierskich, jedzeniem tylko tego, co się wyhodowało samemu, nie wychodzeniem z domu, itp.
Testy na koronawirusa
W ostatnich tygodniach pojawiło się mnóstwo szybkich testów na Covid. 15 minut lub pół godziny i ma być wiadomo, czy jest się chorym czy nie. Zanim odpowiem, jak do takich testów podchodzić czy ma sens ich robienie, napiszę, na czym polegają w ogóle testy diagnostyczne.
Testy diagnostyczne, jakiekolwiek by one były, polegają na tym, że wykazują powtarzalność pewnych reakcji, np. gdy dolejemy sody do octu, zawsze zacznie on bulgotać. Aby mówić o teście, musi więc zachodzić jakaś reakcja, a następnie trzeba zinterpretować wynik, czyli co on oznacza w zależności od intensywności reakcji. Przykładowo, w teście ciążowym wynik pozytywny to dwie kreseczki zabarwione na niebiesko. Aby ta reakcja zaszła musi być w moczu odpowiednio podwyższone stężenie hormonu beta hCG (pojawia się po zapłodnieniu i jego poziom rośnie z każdym dniem).
Problemy jakie występują przy testach:
1. Aby otrzymać pozytywny wynik testu, reakcja musi zajść. Potrzebne są do tego odpowiednie składniki, ale też ich proporcje. Gdy damy sodę do octu reakcja zajdzie, ale gdy damy kropelkę octu do szklanki to nie zauważamy żadnego bąbelkowania, ani innej reakcji. Gdy test ciążowy wykonamy za wcześnie (kiedy stężenie hormonu hCG jest zbyt niskie) wynik będzie negatywny mimo iż kobieta jest w ciąży.
2. Drugim elementem jest kwestia interpretacji wyniku. Co jest wynikiem pozytywnym, a co negatywnym? Jak to zwalidować. W teście ciążowym wynik pozytywny to dwie niebieskie kreski. Ale jak bardzo niebieskie? A co jeśli pojawią się jakieś anomalie i hormon będzie podwyższony, ale nie z powodu ciąży? Albo tak jak napisałem wcześniej, wynik będzie negatywny, ale tylko dlatego, że stężenie hormonu było zbyt niskie.
W przypadku koronawirusa możemy oznaczać dwie rzeczy, a tym samym wykonywać 2 rodzaje testów. Pierwszy rodzaj to testy pokazujące, czy mamy wirusa, a drugi rodzaj to testy na przeciwciała, czyli pokazujące, czy mieliśmy kontakt z wirusem.
Testy na koronawirusa PCR
Najbardziej uznane są testy DNA (tzw. PCR). Pobiera się wymaz z nosa lub gardła i bada czy jest w nim wirus. Te testy działają trochę na zasadzie sprawdzenie czy w wymazie jest klucz (wirus) pasujący do zamka (testu). Jeśli przyjmiemy, że wirus jest kluczem i że wiemy, jaki ma kształt (jaką ma budowę przestrzenną), to robimy test na zasadzie zamka, i sprawdzamy, czy wirus do naszego testu będzie pasował. Ale trzeba pamiętać o tzw. czułości testu. Jeśli pobierzemy za mało wirusa, to mimo iż mamy zamek i pasujący do niego klucz, test tego nie wykaże, reakcja będzie taka, jak w przypadku tej kropli octu i sody.
Nie jesteśmy też w stanie, niestety, określić dokładnie, ile potrzeba tego wirusa, aby test go wykazał. Ale na pewno musi istnieć pewna masa krytyczna. Gdyby testy były w stu procentach czułe, wykazałyby nawet minimalną ilość wirusa w wymazie. Sto procent czułości na teście oznaczałoby, że test pokaże sto procent zarażonych. Ale żaden test nie ma takiej czułości.
Istnieje jeszcze drugi składnik jakości testów, tzw. swoistość. Swoistość informuje nas o możliwości pojawienia się „wytrychów”. Zamek może zostać otwarty nie tylko pasującym do niego kluczem, ale też wytrychem, czyli przekładając to na testy: może zajść reakcja pozytywna mimo iż wirusa nie ma (gdy inny element udaje wirusa). Tak samo jak na teście ciążowym dwie kreski, mimo iż kobieta w ciąży nie jest. Nie istnieją testy w stu procentach swoiste. One mają na ogół swoistość na poziomie powyżej 90 procent. To oznacza, że od czasu do czasu wyjdzie pozytywny wynik, pomimo braku wirusa w wymazie.
Testy PCR wykrywające obecność wirusa są z istniejących na rynku i tak są najbardziej wiarygodne, bo mają czułość i swoistość ponad 90 procent. Są to metody drogie, dlatego pojawiło się na rynku mnóstwo szybkich testów. One wcale nie wykrywają wirusa, tyko przeciwciała, czyli to, co organizm tworzy w odpowiedzi na wirusa.
Testy na przeciwciała
Są to testy wykrywające przeciwciała krążące we krwi. Istnieją różnego typu i różne klasy przeciwciał (np. IgG, IgM, IgA). Ich obecność nie wskazuje na to, że mamy wirusa, ale że mieliśmy z nim kontakt i że organizm wykształcił mechanizmy zabezpieczające przed kolejnym zarażeniem. Przykładowo, gdy zrobimy sobie test na żółtaczkę i wyjdzie pozytywny, to nie znaczy, że mamy żółtaczkę, tylko, że mieliśmy z nią kontakt (w sensie wirusa), albo że przyjęliśmy szczepionkę i dlatego mamy w organizmie przeciwciała.
Test na przeciwciała koronawirusa ma sens, gdy chcemy sprawdzić, czy przypadkiem nie mieliśmy covida bezobjawowo albo czy infekcja, którą przeszliśmy w ostatnim czasie nie była przypadkiem spowodowana koronowirusem.
Problem z tymi testami jest taki, że przeciwciała nie pojawiają się od razu, tylko z opóźnieniem, co oznacza, że możemy być chorzy i ich nie mieć. A z kolei to, że mamy przeciwciała nie oznacza, że jesteśmy chorzy, bo mogliśmy już dawno wyzdrowieć, a przeciwciała pozostały.
Jeszcze większym problemem jest słaba jakość wielu testów. W Triclinium wykonujemy testy antygenowe i wybraliśmy firmę, w której czułość i swoistość testów jest wysoka [Test na przeciwciała koronawirus SARS-Cov-2 ]. Ale teraz jest na rynku mnóstwo szybkich testów niskiej jakości. Najwięcej azjatyckich, które mają czułość i swoistość rzędu 50-60 procent. Wykonywanie testu przy takich parametrów czułości i swoistości jest warte tyle co rzut monetą. Takie same jest prawdopodobieństwo, że test wyjdzie pozytywnie, a przeciwciał w rzeczywistości nie ma, jak i to, że wyjdzie pozytywny i rzeczywiście masz przeciwciała. Robienie takich szybkich i tanich testów nie ma żadnego sensu. One wręcz mogą być szkodliwe poprzez wywołanie mylnego przekonania, że się przeszło lub nie przeszło choroby.
Tego typu test miałem robiony przed wejściem do telewizji. Szybkie pobranie krwi i 15-minutowe oczekiwanie na wynik. Wyszedł negatywnie i zostałem wpuszczony do budynku.
Ale wynik negatywny wcale nie oznacza, że nie byłem chory, bo teoretycznie mogłem być i nie mieć jeszcze przeciwciał. Z kolei, gdyby test wyszedł pozytywny, nie wpuszczono by mnie na antenę, gdy tymczasem taki wynik mógłby oznaczać, że jestem „bezpieczny”, bo przeszedłem covid kilka miesięcy wcześniej i w moim ciele są nadal przeciwciała, które chronią przed kolejnym zachorowaniem.
W mojej sytuacji taki test wiele nie zaburzał. Najwyżej program z moim udziałem by się nie odbył i prowadzący (bo był to program na żywo) musieliby szybko zmieniać ramówkę. Ale jeśli tego typu diagnostyka decyduje o tym, czy kogoś przyjąć na zabieg do szpitala, czy nie, zaczyna to być poważnym problemem. Przykład wzięty z życia: Koleżanka poszła do szpitala na planowany zabieg z dzieckiem, które ma przepuklinę. Szybki test wykazał przeciwciała i nie zostali wpuszczeni do szpitala, pomimo iż przepuklina jest w stanie zagrażającym życiu dziecka. Czyli na podstawie testu, który wcale nie pokazuje czy człowiek ma koronawirusa, ktoś może zdecydować o tym, czy go ratować, czy zostawić bez pomocy.
Podsumowując, szybkie testy polegające na tym, że pobiera się kropelkę krwi i po 15 minutach otrzymuje się wyniki, dają wynik, którego prawdopodobieństwo, że będzie poprawny jest pół na pół, jak rzucenie monetą. Nie warto ich robić.
Są też na rynku szybkie testy antygenowe, dostępne od dawna, ale dopiero ich ostatnia generacja daje czułość i swoistość na wysokim poziomie. Problem z testami antygenowymi jest jeden – ich wysoka czułość występuje w przypadku dużej ilości wirusa, czyli u pacjentów z wyraźnymi objawami choroby. U osób bezobjawowych albo na początku choroby (kiedy wirus rozwija się w komórkach) czułość spada bardzo mocno.