Dzisiaj bardzo łatwo jest zostać „ekspertem”. Słowo to wziąłem w cudzysłów, bo nie chodzi o prawdziwych ekspertów, czyli osoby, które mają szerokie kompetencje w określonej dziedzinie, ale o pseudoekspertów, czyli o osoby, które w sztuczny sposób budują swoją eksperckość po to, by korzystać na tym wizerunku biznesowo.
Od wielu lat profesjonalnie zajmuję się medycyną estetyczna. Dla mnie to oznacza zdobycie kompleksowego wykształcenia w tej dziedzinie, wiele lat studiów, najpierw medycznych, potem podyplomowych z zakresu medycyny estetycznej, a potem znowu medycznych (studia magisterskie w Anglii z medycyny estetycznej; w Polsce takich nie ma), wiele szkoleń, warsztatów, samodoskonalenia, wszystko w dużym stopniu w język angielskim, bo on daje możliwość dostępu do globalnej wiedzy, doświadczeń i publikacji.
Dla mnie to oznacza wiele lat praktyki, czyli doświadczenie zdobywane przy wykonywaniu zabiegów już konkretnym pacjentom, weryfikowania metod, tworzenie własnych, analizowanie co można lepiej, bardziej, inaczej, aby jeszcze skuteczniej wykonywać swój zawód.
Dla mnie to oznacza tysiące godzin spędzonych na samodzielnym poszerzaniu wiedzy przez czytanie fachowej literatury, co robię cały czas. Medycyna estetyczna jest najbardziej zmieniającą się gałęzią medycyny. Nie da się być ekspertem nie podążając cały czas za zmianami.
To jest moje rozumienie eksperckości. Tymczasem jak grzyby po deszczu wyrastają ekspercie, którzy nimi nie są, po kilkudniowych szkoleniach, ale dorabiają sobie tej „eksperckości”, bo jest to słowo-kucz do robienia biznesu.
Te mechanizmy budowania „eksperckości” są bardzo proste, łatwo je prześwietlić. Oto kilka z nich.
1) Mianowanie się ekspertem
Kto to sprawdzi? A wydrukować odpowiedni certyfikat każdy może sam w domu.
2) Występowanie w social mediach
Dzisiaj obecność w social mediach to od razu namaszczenie na wielkiego eksperta
3) Mianowaniem się szkoleniowcem
Jakie ma znaczenie to, że szkoleniowiec niewiele więcej potrafi od osób, które szkoli? Wystarczy dać ogłoszenie, że się szkoli i zrobić nabór chętnych. No i chętnych nie brakuje.
Ten ostatni punkt jest szczególnie niebezpieczny. Już kiedyś wspominałem o tym, że nawet trenerzy personalni ogłaszają się ekspertami od medycyny estetycznej, a zaraz potem szkoleniowcami z zakresu np. podawania nici PDO.
Od znajomego lekarza słyszałem ostatnio, że jego koleżanka z liceum skończyła ekonomię i nie miała do końca pomysłu, co robić zawodowo. Jej mama była fryzjerką. Wpadła na pomysł, by w salonie mamy zacząć robić zabiegi z medycyny estetycznej, po roku mianowała się trenerką i dziś robi szkolenia z medycyny estetycznej.
Słyszałem o szkoleniowcach, którzy w trakcie szkoleń odczytują teorię skopiowaną z książek lub… Wikipedii. Wiem o kosmetolożce, która po kilku tygodniach pracy została „ekspertką”, zaczęła karierę w social mediach, najpierw jako ekspertka od powiększania ust, potem od stymulatorów tkankowych. Publikuje filmiki np. jak wstrzykuje preparat w policzek i zachwyca się efektem napięcia skóry bez świadomości, że to co pokazuje jest… obrzękiem pozabiegowy.
Wiem o ekspertach, którzy uwiarygodniają swoją eksperckość wydrukowanymi lub kupionymi certyfikatami, a nawet sami zamawiają dla siebie… statuetki np. z napisem „dla najlepszego profesjonalisty medycyny estetycznej w 2022 roku” i wystawiają je sobie w gabinecie.
Ludzie mianują się ekspertami, doskonale wiedząc co robią, przecież nikt tego nie weryfikuje. To jest sytuacja win-win. Pseudoekspert czy szkoleniowiec podbija swój wizerunek tym, jaki jest mądry, jak dużo szkoli. A na pseudoszkolenia chętni zawsze będą – uczestnik też podbija swój wizerunek tym, że się doszkala, są piękne zdjęcia, wymiana opinii. A że szkolenie jest pseudo to nie ma stresu, że trzeba w nie włożyć jakiś wysiłek, czegoś się na uczyć. Wystarczy pójść, trochę zapłacić i załatwione.
Żyjemy w świecie iluzji.